Gliwice - Żory

      Wpis ten jest jubileuszowym dziesiątym fotoreportażem naszych podróży, które pod sztandarem „daleko bez paliwa” mają już 11 miesięcy, na urodzinowy roczek chcielibyśmy zdobyć coś wielkiego, ale lepiej nie zapeszajmy. Taka dziesiątka zasługiwała by pewnie na wielką wyprawę do europejskiego miasta, ale wokół nas jest jeszcze trochę do odkrycia. W niedzielę odbyliśmy relatywnie krótką wyprawę (101km), ale nie mniej ciekawą od poprzednich. Opis naszego wyjazdu dobrze jest chyba zacząć od odwiedzin okolic centrum handlowego Europy Centralnej, gdzie nad przedpolu znajdują się znajome niektórym litery „EC”. Wchodzimy więc na to hollywoodzkie wzgórze i po naprawdę wielu próbach związanych z brakiem statywu (w końcu pomagają w tym leżące niedaleko cegłówki), uwieczniamy się na sercu Europy. 


       Straciliśmy tam dość dużo czasu, więc pędem ruszamy w kierunku wioskowych Przyszowic, piękne miejsca na spokojną rowerową wycieczkę. Zahaczamy o przyrdożny sklepik i zaaopatrując się w prowiant siadamy na chwilę pod parasolem ustawionym dla tutejszych piwoszy, pani sprzedawczyni była tak miła, że postanowiła specjalnie dla nas na pod parasolowym stoliku wymienić sztuczne liście na sztuczne kwiatki :)


         Przed dotarciem do pierwszego ważniejszego celu naszej wyprawy jakim jest Chudów, dochodzi do przekomicznej sceny. Jadąc w tyralierze, zwalniamy zajęci rozmową. Nagle, wyprzedza nas pani w wieku mocno zaawansowanym, koła jej roweru to chyba demoniczne cztery cale!. Dopiero teraz widzimy jak wolno się porusza, a mimo to zostawia nam widok swoich pleców. Oczywiście obraz ten momentalnie ucina naszą pogawędkę, a potem wprowadza w stłumiony chichot, trudno jest jednak wytrzymać nagromadzone rozbawienie i nie zwrócić uwagi jadącej już przed nami wyścigówki. Po chwili rozmowy i śmiechu wespół z naszym adwersarzem w spódnicy, wykorzystujemy rozproszenie pani i życząc miłego dnia, wyprzedzamy ją docierając do zakrętu, który kieruje nas tuż pod mury małego zamku w Chudowie. 
  

       Zarządzamy 20 minutowy postój. Czas wyciągnąć notes i upamiętnić przejechane kilometry, Marcin wraz z Piotrkiem obchodzą mury chudowskiego bastionu. Ja z kolei robię rundkę po urokliwym, cichym parku, czytając opisy niemałych figur demonów śląskich, jak strzyga, diaboł, skarbnik i utopiec. 


        Warto tutaj wspomnieć o corocznym jarmarku średniowiecznym odbywającym się w czerwcu. Mieliśmy już kiedyś okazję być na nim, aczkolwiek nie rowerami. Festiwal może nie jest największy, ale bardzo klimatyczny. Walki rycerzy, kilka imponujących wystrzałów z trebusza, turniej łuczniczy oraz kramy z uzbrojeniem i miodem pitnym to główne atrakcje jakie pamiętam.


       Po opuszczeniu Chudowa kierujemy się na Ornontowice skąd mieliśmy udać się na Łaziska Górne. Skręcamy jednak o jedną drogę za blisko, zmyleni przez znak ze szlakiem rowerowym na owe miasto. Prowadzeni mylnie obraną trasą przekraczamy ostatecznie granice Czerwionki – Leszczyny, mijamy Dębieńsko. Ale dobrze się w sumie złożyło, mieścina jest naprawdę ładna, posiada dużo klimatycznych budynków z czerwonej cegły. W centrum miasta znajduje się niecodzienne zabudowanie, zlep kilku kamienic z brunatnymi daszkami. Pod kompleksem można przejechać tunelem o łukowatym sklepieniu, a na samym szczycie wznosi się wieżyczka zegarowa. Pod molochem spoczywa prawie niewidoczny, mały budynek poczty i nieco większy jakiegoś banku. 


       W Czerwionce wstępujemy do parku krajobrazowego, który wyróżnia się okrążanym przez nas stawem. Już zapowiadamy, że kiedyś zaliczymy ten i podobne akweny na kajaku. Kierujemy się na Stanowice, a dalej już na Szczejkowice i Żory, główny cel naszej małej wyprawy. Na drobnym przystanku w Szczejkowicach ponownie zjeżdżamy w pobliże małego (jak przypuszczamy prywatnego) jeziorka i rwącego strumyka, w którym napełniamy nasze puste butelki. Brzeg niestety był dość stromy, ale znalazłem fragment z chybotliwymi kamieniami. Jeden z nich, na którym oczywiście stałem runął do wody, mało brakło bym i ja nie schłodził się na dobre. Przed Żorami mija nas pierwsza niedzielna ciężarówka, których w całej eskapadzie było tylko dwie. W samych Żorach ciąg malowniczych kamieniczek (których ilością miasto może śmiało konkurować z pobliskim Rybnikiem czy Raciborzem) towarzyszy naszym rowerom aż do samego rynku.


       Całkiem okazała starówka przypomina trochę tę we Wodzisławiu Śląskim (sporo zieleni, drzew i krzewów). Niestety w oczy rzucił się także koszmar naszych czasów czyli banki w najbardziej reprezentacyjnym miejscu w mieście, na samym rynku doliczyliśmy się dziesięciu banków i gdyby na ich miejscu postawić kawiarnie, czy lodziarnie zrobiłoby się znacznie gwarniej i ciekawiej. Pewnie czynsze na tym jak i na wielu innych rynkach, zjadają właścicieli tychże atrakcji. Po środku dumnie stoi wielowiekowy pomnik Jana Napomucena, których można spotkać wiele na całym śląsku. 


        Rynek w Żorach poza dosyć futurystyczną betonową fontanną odznacza się rynnową instalacją wodną, w której bawiły się dzieci, puszczając na wodzie płatki rosnących obok kwiatów. Błogi spokój zakłócała tylko rozentuzjazmowana zabawą, a właściwie drąca się w niebogłosy ruda dziewczynka, która w końcu na swoje szczęście nagle ucichła. Po mojej drobnej kąpieli w rynnie opuszczamy Żory. 


        W Gotartowicach mijamy lotnisko, zatrzymujemy się by podziwiać startujące szybowce. (Marcin kiedyś w tym miejscu leciał na paralotnii, wspominał, że widoki i wrażenia estetyczne super ale instruktor z tandemu to skończony idiota). Ulicą jedzie żółto – czarny, stary, ale pięknie odnowiony citroen, a w nim klimatyczna babcia i dziadek w kapeluszach rodem z Nocy i dni. Decydujemy się wracać przez Rybnik, przed nim czeka nas Rybnik – Ligocka Kuźnia, a w nim drewniany kościółek pw. Św. Wawrzyńca. 


        Na jego terenie roztacza się mały, gęsty ogród, skrywający fontannę. Zaraz za nią zobaczyć można małą grotę, przed nią nietypowy, piramidalny świecznik i ławeczki wokoło. Miejsce wprost idealne do wieczoru poetyckiego, rzecz jasna przy palących się gromnicach. Spacerując wokół kościółka mijamy skromne krzyże, symbolizujące przystanki drogi krzyżowej.


        Spowite wśród zadbanych krzewów nagrobki, bez dwóch zdań budują ciekawą atmosferę. Na końcu ogródka stoi zadaszona dzwonnica i stelaż na rowery. Warte uwagi są jeszcze kontrastujące z resztą roślinności gigantyczne kaktusy.


        W drodze powrotnej przypominamy sobie o męczących podjazdach na drodze krajowej 78, wisienką na tym torcie jest oczywiście tzw. mysia góra. Gdzieś w trakcie tej drogi wyminie nas rewelacyjny cadillac z lat siedemdziesiątych. Na nasze nieszczęście tylko przeciwny pas jezdni leży w leśnym cieniu, a my choć nie narzekaliśmy ostatnio na pogodę, teraz odczuwamy palące nas słońce. Do czasu następnej i być może pierwszej na blogu, dwudniowej wyprawy będziemy brązowieć, więc możecie nas nie rozpoznać. Nie martwcie się jednak, jak zwykle pozdrowimy was unosząc dłonie, do zobaczenia na szlaku!    










Brak komentarzy:

Prześlij komentarz