Gliwice - Taciszów

Witajcie podróżnicy. Zima nie zasypała nas śniegiem, ale i bez tego trudno jest nam wyjść z domów. My, w pogardzie mając tnące szpony mrozu, postanowiliśmy zaczerpnąć powietrza. Co prawda rowery stoją w piwnicach grzejąc się na następny sezon, ale przecież daleko i bez paliwa można dotrzeć także na nogach. Podchodząc do naszej misji z lekkim dystansem postanowiliśmy wybrać się do Taciszowa – maleńkiej wioski  gdzie diabeł mówi dobranoc. O wyjątkowości tego miejsca przekonacie się już za chwilę.

            Wczesnym rankiem, kiedy niektórzy z was prawdopodobnie spali, spotkaliśmy się na dworcu PKP w Gliwicach. Pociąg spłatał nam figla zatrzymując się na innym peronie niż w rozkładzie. Wskoczyliśmy do niego w pośpiechu, ale jeszcze przed odjazdem zdążyliśmy szybko uwiecznić początek podróży. Bezchmurne niebo zwiastowało świetną pogodę jak na zimowy czas. Na horyzoncie schodziły ostatnie, rozmazane obłoki, splamione wschodzącym słońcem. 


W podróży pociągiem tkwi intrygująca przyjemność, spokój i smak przygody, według nas jest to najlepszy środek transportu, pomijając rower oczywiście. Jechaliśmy wzdłuż portu na  kanale Gliwickim, należy wspomnieć, że Gliwice posiadały kiedyś połączenie śródlądowe z Marsylią, o czym wie niewielu. W naszych umysłach od razu zaczęły rodzić się plany o jakiejś niedalekiej podróży rzeką, najlepiej kajakiem. Może kiedyś „daleko bez paliwa” spełni się także i w tym aspekcie. Tymczasem zajechaliśmy na stację kolejową w Taciszowie, podróż trwała niecały kwadrans. Tory, jedna buda, peron z trzema, może czterema marznącymi ludźmi. Wokoło las, do którego wkrótce weszliśmy idąc wydeptaną ścieżką.


Niektóre miejsca, zwłaszcza nocą mogły napędzić stracha niejednemu chojrakowi. Marcin wie coś na ten temat – poprzednim razem szedł lasem mając za źródło światła jedynie komórkę. Na szczęście ani w jego, ani w naszym przypadku nie powtórzył się scenariusz filmu „Wiedźma z Blair”. W końcu weszliśmy do miasteczka. Aż miło popatrzeć jak czasem jedna, skromna uliczka może zaskoczyć przechodniów.


Już za rogiem czekał na nas cel podróży. Mały zakład ludwisarzy, ludzi zajmujących się wytwarzaniem dzwonów. Bardzo unikatowy zawód naszych czasów i można powiedzieć, że powoli wymierający. Podobnych warsztatów w Polsce można policzyć na palcach jednej ręki, toteż czuliśmy się szczególnie wyróżnieni mieszkając w sąsiedztwie obiektów takich jak ten. Jak napisałem, Marcin był tu już wcześniej, śledząc i dokumentując cały proces wytwarzania dzwonu. Więcej znajdziecie w jego reportażu, w zamieszczonym linku.
Tego dnia przyszliśmy z dwoma czteropakami piwa, aby podziękować rzemieślnikom za pozwolenie na uwiecznienie swej pracy w obiektywie. Opuszczając to miejsce oglądaliśmy się i z niedowierzaniem pomyśleliśmy, że ktoś może przejść tędy i nawet nie zdać sobie sprawy, że coś tak szczególnego kryje się w niewielkim domku. Dalej szliśmy drogą przechodząc przez kolejną wieś, Bycinę.


Postanowiliśmy po drodze odwiedzić Dzierżno i wstąpić nad jezioro.Niebo dalej opierało się chmurom. Od jeziora nadciągał chłodny powiew, który w połączeniu z grzejącym słońcem wywoływał przyjemne drgawki.


Zaraz koło jeziora mieści się mały ośrodek wypoczynkowy, a przy nim drewniany statek pełniący rolę małego placu zabaw. Rzecz jasna, nie było mowy o odejściu bez abordażu. Z zewnątrz może nie wygląda tak obiecująco, ale wierzcie nam na słowo, niejeden dzieciak zostałby w jego wnętrzu na wiele godzin.


Po chwilowej, pirackiej dziecinadzie zeszliśmy na ląd i ruszyliśmy przed siebie. Po drodze wstąpiliśmy do sklepiku by zakupić jakieś węglowodany. Pozytywnie nastawiony sprzedawca wymienił z nami kilka zwykłych zdań. Chwalił oczywiście urodę tutejszych dziewcząt - dziewczyny z Dzierżna pozdrawiamy Was. Okazało się, że w środku jest stół bilardowy. Wypytując sprzedawcę o możliwość gry i zasady płatności pomyśleliśmy „czemu by nie zagrać”. Dopiero potem sprzedawca poinformował nas, że stół jest w remoncie i nie możemy z niego skorzystać, tak jakby nie mógł powiedzieć tego na samym początku. Trochę zawiedzeni wyszliśmy zmierzając już cały czas w stronę Czechowic. W drodze mijaliśmy wrzosowiska, na których spotkać można czasem kuropatwy i bażanty. Docieramy w końcu do Czechowic, gdzie chcieliśmy zahaczyć o jakąś knajpę z ciepłym posiłkiem. Nie chciało nam się jednak czekać dwudziestu minut, aż właściciele otworzą lokal. Na posiłek czekalibyśmy pewnie jeszcze dłużej. Poszliśmy ruchliwą już drogą łączącą Czechowice z Gliwicami. Zawsze to my wymijaliśmy miejscowych spacerowiczów. Tym razem, w pewnym momencie wyminął nas rowerzysta, mówiąc z radością „W końcu jacyś piechurzy” I to właśnie zdanie świadczy o tym jak często zapominamy dziś o zwykłych wędrówkach. Dotarliśmy ostatecznie do punktu wyjścia.
                Niedługo znów postaramy wybrać się w jakąś krótką pielgrzymkę.Idąc, czy jadąc w stronę słońca, uważać będziemy, by jak Ikar nie stopić skrzydeł, Czołem! Nie dajcie się zimie!



1 komentarz: