Gliwice - Częstochowa

       Skoro dodaliśmy nowy wpis oznacza to, że moja ręka jest już w pełni sprawna, a to dzięki pewnej, uroczej aptekarce z Łabęd, która uzdrowiła mnie szybciej niż rokowali lekarze. Długą przerwę rekompensujemy zaś najdłuższym jak dotąd, wypadem bez paliwa. Mówi się, że ta zniewaga krwi wymaga, wybieramy więc ten sam kierunek co przed trzema miesiącami. O szóstej nad ranem opuszczamy cień radiostacji gliwickiej i kierujemy się na Tarnowskie Góry, z tą różnicą, że nasze szeregi dopełnia nowa osoba, stary znajomy Marcina, Piotrek Gancarz. Koła jego roweru mierzą dwadzieścia sześć cali, udowodni za to, że mięśnie ma ze stali i iście ułańskie serce. Marcin po raz pierwszy wyruszył z koszykiem na bagażniku, potem będę mu zazdrościł, czując ciężar plecaka. W obranym kursie tradycyjnie mijamy Kuźnicę, Szałszę i Czekanów. Pierwszy, poważny przystanek robimy na rynku w Tarnowskich Górach, drzewa wiśni przy ratuszu nie kwitną już wiosennym różem, a jedynie letnią zielenią. Odpoczynek nie jest długi. W trakcie podróży wjeżdżamy do Miasteczka Śląskiego, gdzie tym razem robimy krótki postój. Marcin fotografuje stary, drewniany kościółek pod Wezwaniem Wniebowzięcia Najświętszej Marii Panny, a w powietrzu unosi się uwielbiany przez nas zapach gontu, w kościele obok słychać arię wspartą organami. Siadam na ziemi i wyciągam kartkę papieru, z którą nie będę się rozstawał zapisując ważne szczegóły naszej eskapady.




       Czas wyjechać z miasta, minąć Kalety i zbliżyć się powoli do miejsca mojego wypadku. Na drodze, po której jeszcze nie tak dawno szliśmy, prowadząc nasze rowery, widzimy w oddali dymiący się autobus. O technologio, jakże zmienne są twe wyroki. Wkrótce pozdrawiamy zniechęconych pasażerów zepsutego pojazdu, dokładnie tak jak wszystkich mijanych rowerzystów. Nie trzeba chyba opisywać ile serdecznych odpowiedzi ujrzeliśmy. Zawiodła technologia, a może zabrakło paliwa, cokolwiek by to nie było rowery autobusy, jeden do zera.



       Wjeżdżamy do znanej nam już mieściny Piasek, z pobocza salutują nam niebiesko-fioletowe chabry, a raz po raz czerwone maki. Chciałoby się rzec, że nasze Monte Casino jest o rzut łokciem stąd, a na jego przedpolach stróżują nieobecne jeszcze trzy miesiące temu, kukurydziane kłosy.


       Panie i panowie, wjeżdżamy na drogę śmierci i po paru przyspieszonych uderzeniach serca, zatrzymujemy się w miejscu, skąd wracałem na tarczy.


       W dole ulicy roztacza się już terra incognita. Po posiłku ruszamy w dalszą drogę i natychmiast po starcie, jesteśmy świadkami ciekawego widoku. Jedziemy między stojącymi na chodnikach dwoma babulkami, opatulonymi w zdobne chusty (kiedyś już nie będzie takich uroczych i klimatycznych babuleniek). Podtrzymując się na drewnianych laskach, rozmawiają ze sobą na tle śląskich domków
      
Nieprzetarty dotąd szlak aż do Częstochowy będzie dość nużący. Hutki, Rększowice, Wąsosz i w końcu wyczekiwana tabliczka świętego miasta. Przed Częstochową odwiedziliśmy jeszcze biedronkę, co ciekawe przez całą podróż stanowiła jedyne miejsce uzupełniania zapasów. Blisko centrum znajduje się aleja targowa, na której drewniane kramy skrywają mnóstwo religijnych pamiątek, przechodzimy ją pieszo, z ironicznym uśmiechem doceniamy szeroki wachlarz kiczowatych obrazków, aniołków i plastikowych papieży. W końcu dojeżdżamy do głównego celu naszej podróży. Ciskamy swoje spojrzenia w mury, jak niegdyś armaty potężne swe pociski. Zajeżdżamy do parku nieopodal i zaraz na wstępie wzrok podróżnika spoczywa na filigranowej, aczkolwiek eleganckiej wieżyczce, która okazała się obserwatorium astronomicznym.



       Park ciągnie się w dół, schodzimy z rowerów, by z satysfakcją i ulgą położyć się na trawce tuż obok stawu z fontanną. Rozpoczynamy biesiadę, do której szybko przyłączają się karmione przez nas gołębie, niektóre naprawdę wychudzone.



       Po błogim wylegiwaniu się w cieniu, wstępujemy na pobliski plac zabaw, który skusił nas dostrzeżoną z daleka, znajomą atrakcją. Legendarna zjeżdżalnia siodełkowa jest krótsza i wolniejsza od tej w Kamieńcu. Po kilku zjazdach udajemy się na teren zespołu klasztornego, gdzie słychać od czasu do czasu hiszpańskich, włoskich i niemieckich turystów . Po obchodzie świętych murów, decydujemy się na wejście do wieży kościelnej, by następnie krętymi schodami dostać się do punktu widokowego. Na szczycie podziwiamy częstochowskie ziemie, nasze oczy kierują się czasem na horyzont, świadome drogi jaką faktycznie przebyliśmy. Szczególnie pięknie wygląda z góry gościniec plebanii oraz wejście do placu klasztornego od strony wielobramowego przejścia z ogrodem. Aż chciałoby się zobaczyć to wszystko z lotu ptaka, z różnej perspektywy.



            Schodzimy, odpinamy rowery i z przyjemnością schładzamy się pod publicznymi kranami z bieżącą wodą. Opuszczamy teren fortyfikacji, by przejechać się doskonale widoczną z murów aleją, wprost do placu Biegańskiego (nieformalny rynek Częstochowy). Wracając, zatrzymujemy się przy fontannie. Pomnik dziewczynki z gołębiami, przypomina Piotrkowi pewną panią z filmu Kevin sam w Nowym Yorku. Wkładamy głowy pod zimne strumienie wodotrysku i zbieramy się do wyjazdu. Po zasięgnięciu drobnej pomocy przewodniczej miejscowego taksówkarza, kierujemy się na Lubliniec. Na drodze czterdzieści sześć prócz ostrego upału rozpoczyna się nieprzyjemna walka z kawalkadą ciężarówek. Po dość monotonnej jeździe dojeżdżamy do Herbów, po drodze nasz drobny peleton udowadnia wyższość nad wyprzedzającym nas jakiś czas temu, zuchwałym rowerzyście. Dojeżdżamy do miejscowości Lisów, gdzie ponoć znajdowało się jakieś jeziorko. Nie widząc go i też nie chcąc tracić czasu na poszukiwania, dojeżdżamy do Kochanowic. Od tej niepozornej mieściny zaczyna się bajeczna, naturalna droga rowerowa, biegnąca wzdłuż ulicy, przez graniczący z nią las. Odrobina cienia jest naprawdę kojącą odmianą. Jako pierwszy jeździec, pozdrawiam godło Lublińca. Od razu trzeba nadmienić, że drogi rowerowe w tym oto mieście stoją na wysokim poziomie, a ich łączna długość to aż 120km!. Trafiamy na bulwar prowadzący wprost na starówkę. Ciekawa północna ściana, kilka ławek pośrodku, dwa duże dęby i szczególnie wpadające w oko miejsce na zapięcie rowerów. (Widać, że Lubliniec rowerami stoi)


       Chwila przerwy, łyk wody, rzut okiem na mapę, kilka zdjęć i gdzieś w oddali parę pomruków zapowiadanej burzy. Nie czekając na chmurę postanawiamy odnaleźć drogę numer jedenaście, czymże byłaby przygoda bez odrobiny błądzenia. Po wyjeździe z centrum, mina rowerzysty aż promienieje na widok porządnej drogi rowerowej. Chmura, o której wspomnieliśmy dogoniła nas jednak bardzo szybko, kropiąc letnim deszczem. Było to dosyć dziwne, jedna duża ciemna chmura na tle okalającego jej błękitu. W trakcie tego lekkiego prysznicu słońce cały czas grzało na nas pełną mocą. Wspaniałe uczucie! Jakiś kawałek od centrum mijamy tabliczkę traktującą o jeziorze. Skręcamy więc, jak te muchy do lepu i wdzieramy się na teren starego, zapomnianego ośrodka, zapewne za czasów Polski Ludowej był to obowiązkowy punkt na mapie wielu okolicznych biwakowiczów. Znajdujemy opustoszały hotel rodem z ukraińskiego filmu grozy. Szukamy wejścia nad jezioro, które wita nas chłodnym powiewem zza tataraku i zardzewiałego, dość potężnego ogrodzenia. Po objechaniu znajdujemy wejście i kolejny gmach epoki Gierkowskiej. W myślach cofamy się w czasie i wyobrażamy sobie te letnie potańcówki w rytmie Alibabek i Młynarskiego na tutejszym tarasie.



       Na zaniedbanym kąpielisku pozostały zdjęcia upamiętniające biegi na orientację, podesty do skoków i blaszany, trenerski baldachim. Siadamy na kamiennym brzegu basenu, zanurzamy stopy w letniej wodzie i poświęcamy się rozmowie, przy okazji sprawdzając stan naszej opalenizny, niektórzy będą musieli trochę nadrobić.


       W oddali widać łabędzie gromady, a blisko naszych stóp podpływa para kaczek, nie mięsożernych na szczęścieWracając podziwiamy promienie słoneczne, padające na masę falujących w toni glonów, efekt niczym ze stronnic dobrego fantasy. 


       Opuszczamy kąpielisko i udajemy się do zdawałoby się, ostatniej atrakcji naszej wojaży. Przed wstąpieniem do miejscowości Brynek, robimy ostatni nalot na biedronkę. W Brynku znajduje się bardzo klimatyczna szkoła z internatem, o ciekawym stylu architektonicznym, trochę na wzór angielski. Dwie wyróżniające się wieże, wypchane zwierzaki w okiennicach, frontowy krużganek z obustronnym podjazdem, polana wokół budowli świetnie nadająca się do nauki i piknikowania, a wszystko to otoczone mnóstwem drzew. Sam budynek przypominał mi trochę szkołę młodych magików jak w powieściach Trudi Canavan.

       W tym samym parku, trochę dalej natrafiamy na gmachy szkoły gimnazjalnej z czerwonej cegły, tworzące niecodziennej urody gościniec. Całości obrazu dopełnia rzucająca się w oczy wieża zegarowa, będąca zarazem bramą wjazdową. Potężny, biały zegar na wieży, na pewno przyciągnie waszą uwagę jako pierwszy. W dodatku wszystkie zabudowania doskonale skąpane w zachodzącym słońcu.

       Mijamy także podniszczony ale jakże piękny budynek, na podwórzu ktoś powiesił białe prześcieradło, a nad nim dużą, bardzo mocną żarówkę. Nie mamy za dużo czasu, ale wracamy tam i jak się okaże, było warto. Białe prześcieradło okazało się wabikiem na owady, związanym z niecodzienną pasją, spotkanego na miejscu pana Henryka. Dość fotogeniczny, brodaty mężczyzna okazał się świetnym materiałem na zdjęcia profilowe.


       Być może wkrótce Marcin zrobi o panu Henryku zapowiadany reportaż. A mnie dostarczy pożywki do stworzenia kolejnej, książkowej postaci. Zaczyna się ściemniać, jedziemy już dalej na Tarnowskie Góry, z koszulkami odblaskowymi. W pewnym momencie pojawia się pomysł zakończenia wyprawy przyjemnym akcentem w uwielbionym Kamieńcu, gdzie korzystamy nocą ze zjeżdżalni siodełkowej. Trzeba przyznać, że zabawka ta, w dzień czy w nocy cieszy równie dobrze.



       Po zmroku jedziemy dużo wolniej, dając sobie szansę na uniknięcie drogowych przeszkód, jak popularne, polskie dziury. Opuszczając Kamieniec, przemierzamy drogę jedynie z oświetleniem rowerowym. Mijamy łany zboża, na których mrok położył się już ciężkim kołtunem. Nad naszymi głowami roztacza się rozgwieżdżone niebo, a za nami znikające w ciemnościach, białe pasy. Wjeżdżając pod korony przydrożnych drzew można poczuć się jakby przejeżdżając przez ulepioną grotę. W oddali błyskają małe brylanty miejskich świateł. Jeśli jest coś co należy zrobić przed śmiercią, to właśnie nocna jazda na rowerze, między polami. W takiej chwili, jedynym zmartwieniem może być spotkanie z dzikiem, ale po 186 km nawet takie zderzenie nie jest niczym wielkim.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz