Gliwice - Lubsza

       Ostatnio nie mogliśmy znaleźć wspólnego, wolnego dnia. Z odsieczą nadeszły Święta Wielkanocne, a konkretnie lany poniedziałek, dzień dość nietypowy na dalekie wojaże, ale Częstochowa nie mogła się już nas doczekać. Drugi dzień świąt obdarzył nas przede wszystkim wspaniałą pogodą, a po drugie wywiał z szosy wszelkie pojazdy silnikowe. Baliśmy się nawet, że nie będziemy mieli okazji do pozdrawiania rowerzystów, co okazało się później błędnym założeniem. Droga przez cały czas nie dawała powodów do narzekań, bez wątpienia najbardziej komfortowa trasa jaką dotąd jechaliśmy.


       Z Gliwic jedziemy bezpośrednio do Tarnowskich Gór, gdzie robimy chwilowy postój na rynku. Marcin idzie z aparatem do gromadki gołębi, zwierząt które według niego najlepiej wzbogacają i ożywiają klimat secesyjnych kamienic i rynków starych miast. Ja natomiast udaję się pod ratuszowy zegar, by w cieniu podziwiać trzy kwitnące wiśnie.


Tarnogórski rynek ostatnio bardzo zyskał na atrakcyjności, nie dlatego, że coś dodano, lecz dlatego, że coś odjęto, a tym czymś była paskudna restauracja typu iglo na samym środku placu. Obaj z lepszym humorem ruszyliśmy dalej.



               W trakcie podróży zostawiamy za plecami Miasteczko Śląskie z przepięknym drewnianym kościółkiem p. w Wniebowzięcia NMP. Na poboczu co jakiś czas widujemy  potrącone zwierzęta, a na drodze powoli wzmaga się ruch w dużej mierze ten motocyklowy. Nie brakuje nam bogatych fotograficznie krajobrazów – lasy, łąki, pola (szkoda tylko, że światło takie płaskie – narzekał Marcin). Przejeżdżamy przez  dojrzewające złotem pola rzepaku, napotykamy traktor otoczony stadem rybitw na gołej, jeszcze nie dającej owoców ziemi. Gdzieś na ugorze dostrzegamy wrak samochodu i żałujemy że piękny stary pojazd niszczeje na niczyjej ziemi. W oddali na pięknym zielonym wzgórzu widzimy niemałe stado koni. Wśród tych swojskich widowisk wita nas wpadająca w oko reklama płotów kuźni Piasek, które zamiast stać w ziemi, przygwożdżono do ściany zakładu. (płoty przykręcone do ścian wyglądają dosyć egzotycznie).
Pamiętając ciągle o lanym poniedziałku i chcąc być wiernymi tradycji, niedługo mieliśmy wyciągnąć pistolety na wodę w kształcie banana z nadzieją, że uda nam się oblać jakieś dziewczyny wracające z kościoła, niestety pech oblał mnie pierwszy.
W miejscowości Lubsza moje koło niefortunnie wpada w typową polską dziurę, rower wyrzuca mnie do przodu i przykrywa swoim ciężarem. Klnąc staje na nogi i kładę Rometa na chodniku. Sprawdzam czy jestem cały, wydaję mi się, że jest ok aż do czasu kiedy dotykam łokcia – coś jest nie w porządku. Marcin sprawdził mój łokieć i stwierdził, że kość łokciowa jest co najmniej w 3 kawałkach. Wzywamy karetkę. Żeby było śmiesznie, numer 112 przekierowuje nas do centrali w Gliwicach, a rejon wypadku podlega pod powiat Lubliniecki – po dwunastu minutach i trzech przekierowaniach Marcin w końcu dodzwonił się do właściwej komórki pogotowia. Takie zamieszanie w systemie działania telefonów alarmowych nie raz już kosztowało czyjeś życie, teraz przekonujemy się na własnej skórze, że dalej jest z tym bałagan, dobrze, że to tylko złamana ręka. Przed przybyciem ambulansu pod przydrożną knajpę podjeżdża radiowóz wezwany przez właściciela lokalu. Przy wejściu do restauracji ktoś rozbił ceramiczną donice z iglakiem. Musicie sobie wyobrazić zdziwienie funkcjonariusza widzącego jak siedzę, trzymając się za łokieć obok stłuczonego naczynia. Po przybyciu sanitariuszy okazuje się, iż prawdopodobnie zerwałem wyrostek łokciowy, co nie kwalifikuje mnie do dalszej jazdy.


 Sanitariusze zakładają szynę i informują, że w związku z rejonizacją mogą zabrać mnie tylko do Częstochowy. Tutaj pojawiły się znaki zapytania i różne opcje. Pierwsza opcja:


Dzwonimy po wszystkich dobrych zmotoryzowanych znajomych z okolicy, ja jadę do szpitala do Gliwic, a Marcin wraca na rowerze do domu. Druga opcja: Jadę z sanitariuszami do Częstochowy, a Marcin z dwoma rowerami wraca do domu. Niestety pierwsza opcja szybko stała się niemożliwa (znajomi albo nie odbierali albo okazywało się, że są daleko u rodzin, lub że są jeszcze w ,,świątecznym nastroju'' . Druga opcja była trudna ale nie niemożliwa – 50 km piechotą do domu prowadząc dwa rowery, trochę mroziło krew w żyłach, ale Marcin był na to gotowy. Gdy obie opcje upadły wpadliśmy na pomysł, żeby ambulans zawiózł mnie do Tarnowskich Gór, a stamtąd pojadę autobusem do Gliwic,Marcin natomiast dojdzie do Tarnowskich Gór, a tam jego brat będzie czekał by wrócić na moim rowerze do Gliwic – niestety rejonizacja także i tę możliwość wykluczyła. Jako, że dobrze się czuję, mam stabilny opatrunek i mogę chodzić decydujemy się na pójście z rowerami do Tarnowskich Gór, skąd pojadę autobusem do Gliwic, a Marcin z bratem pojadą na rowerach.
                Coraz bardziej oddalamy się od celu naszej podróży. Rowery które pozwalają nam pokonywać niebagatelne odległości, teraz stają się problemem. Na naszych twarzach maluje się zawód, ale po krótkim czasie łapiemy wiatr w żagle rzucając czarnymi żartami. Po drodze robimy postój na poświąteczne przysmaki.


W oparach coraz bardziej absurdalnych opowiadań docieramy w końcu do upragnionego miasta gwarków. Według wskazań licznika od miejsca wypadku do dworca w Tarnowskich Górach przeszliśmy ponad 25 km :).
                Nasza kolarska pielgrzymka zakończyła się przegraną, a miała być rozgrzewką przed zdobyciem Wiednia. Zanim jednak ujrzymy tablicę powitalną austriackiej stolicy, zdobędziemy mury świętej Częstochowy i w jasnej staniemy bramie. 
                Tymczasem wracam do zdrowia i mam nadzieję, że już niebawem Lubsza znowu zadrży pod naszymi kołami, jednak tym razem to my będziemy zwycięzcami. Trzymajcie się mocno kierownicy i miejcie oczy szeroko otwarte!



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz