Gliwice - Racibórz

Kurz bitewny nie zdążył jeszcze opaść od ostatniej wycieczki. Wakacyjne słońce zachodzi, ale zapał do podróży nigdy. W chłodny poniedziałek wraz z Marcinem, z którym prowadzę tego bloga, postanowiliśmy zajechać trochę dalej i w zupełnie przeciwnym kierunku niż ostatnio. Wyjazd przesunęliśmy na 8:30 i o tej też godzinie zmierzamy na południe opuszczając gliwicki gród. Przecinamy pola kukurydzy i mijamy nazywany przez Marcina „grób nieznanego rolnika”. Pierwszym punktem na naszej trasie jest piękny, drewniany kościół św. Michała w Żernicy, który witamy około godziny po wyjeździe. Okrążają go wiekowe drzewa, gdzieś w oddali słychać pianie koguta, tworzy się ciekawy, swojsko – średniowieczny klimat.




Na drodze nie dają nam spokoju groźnie wyprzedzające nas ciężarówki, czasem z ledwością uciekające przed nadciągającymi pojazdami. Oto przykład chorego pośpiechu „benzyniarzy”. Choć faktycznie dobrych ścieżek rowerowych jest wciąż jak na lekarstwo.
         O 11:15 docieramy do Rud, gdzie zatrzymujemy się na moment by odwiedzić jedyną w swoim rodzaju, zabytkową stację kolejki wąskotorowej. Jak na złość, możemy się jej przyjrzeć jedynie zza ogrodzenia, gdyż tylko w poniedziałki obiekt jest zamknięty.
         Nie zniechęcając się robimy kilka zdjęć i ruszamy w kierunku naszego głównego celu, pocysterskiego zespołu pałacowo – klasztornego. Około godziny 14:00 okrążamy cały kompleks, po drodze robimy przerwę na posiłek, który zwęszyły kaczki z pobliskiego stawu.



Sprawdzamy też mały park linowy, ale jednomyślnie stwierdzamy, że szału nie ma (więcej rozrywki uświadczycie zjeżdżając na huśtawce linowej w Kamieńcu.) Pechowy poniedziałek widnieje również na bramie pałacowej jako jedyny dzień wyłączony ze zwiedzania.





Obchodzimy się smakiem, ale rewanżujemy to sobie przekraczając próg klasztoru przylegającego do opactwa. W środku nie było na szczęście żywego ducha… może prócz świętego oczywiście. Delektujemy się rzeźbami, ołtarzykami, freskami, na jednym ze sklepień i światłem wpadającym przez małe okienka – zapewne bardziej majestatycznie wyglądającym o poranku. Znajdujemy księgę gości, obok błagalnych modłów zamieszczamy dwa osobliwe wpisy i tuż przed wyjściem wracamy po obiektyw, który Marcin zostawił na modlitewniku tuż obok medytującej pani, która pojawiła się w trakcie zwiedzania.
      Nie pamiętam już kiedy, ale uradziliśmy przedłużyć swój rajd wprost do Raciborza. Cóż, apetyt na kilometry wzrasta z ilością już przebytych. W każdym razie dalej kierunek na Czechy – państwo, które zresztą często gościło w naszych dyskusjach o przyszłych wypadach rowerowych. Tuż przed 15:00 z ukontentowaniem salutujemy godłu Raciborza, a kwadrans później wjeżdżamy dumnie na starówkę. Mają tam ciekawą, wysoką statuę trochę przypominającą wiedeńską kolumnę zarazy. 


Zbierające się deszczowe chmury i późna godzina nie pozwalają nam dłużej zostać w mieście. Po uzupełnieniu zapasów wracamy do domu, wybieramy trochę inną trasę odbijając w Babicach na Kuźnię Raciborską. Wybór okazuje się strzałem w dziesiątkę, droga jest mało ruchliwa, w dobrym stanie i co ważniejsze praktycznie bez wzniesień. W Bargłówku zarządzamy krótki postój, by uzupełnić manierki czyściutką wodą ze źródła. Ostatnią właściwie atrakcją są Nieborowice, a w nich nieczynna już stacja kolejowa, malowniczo pokryta bluszczem, gorąco polecamy zobaczyć to bajeczne miejsce.


Woda ze źródła ujawnia swoje magiczne właściwości dodając sił przy końcowych kilometrach, których stuknęło 130. Nie ma się czym szczycić, bo w planach są knedliczki podane nie gdzie indziej jak w Ostrawie !

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz