Gliwice - Ostrawa
Właściwie kończy się już sezon rowerowy i większe wypady
trzeba odłożyć na rok następny, ale grzechem byłoby nie zamknąć go planowaną od
wielu dni eskapadą do czeskiej Ostrawy. Zamiast ścieżek rowerowych i bocznych uliczek postawiliśmy na drogę krajową nr 78 by jak najszybciej się tam znaleźć i mieć czas na powrót za dnia. Wyjeżdżamy
koło godziny szóstej i w drodze na Rybnik toniemy w gęstej mgle, nie pomaga
nawet przeciwmgielna latarka Marcina.
Gdy ,,krajówka'' tnie przez las mijamy grzybiarzy, którzy na
nasze pozdrowienie „Udanych zbiorów” odpowiadają „Nawzajem”. Trudno dwóm
rowerzystom na tak trafioną odpowiedź nie zareagować śmiechem.
Dojeżdżamy
do Rybnika, to piękne miasto polecamy odwiedzić każdemu. Jest niesamowicie
zadbane i czyste, w centrum uliczki wyglądają bardzo ciekawie. Jedna z nich, tuż przed starówką jest wąska i
obsadzona z obu stron secesyjnymi kamienicami, przypomina nieco ulice Lizbony,
w której to jeździ ledwo mieszczący się w nich tramwaj. Wjeżdżamy na rynek
równo z godziną ósmą, z ratusza ulatuje przyjemny hejnał witający nowy dzień.
Nie spędzamy tam dużo czasu, bo
do Ostrawy został jeszcze spory kawałek. Odwiedzamy żółty dyskont z owadem w
nazwie po to by kupić śniadanie, na które nie mieliśmy czasu w domach. Gromadka
miotających się ludzi przed wejściem wygląda dosyć podejrzanie o tej godzinie,
okazuje się że nastąpiła awaria drzwi, cóż - postanawiamy przełożyć zakupy do
następnego przystanku. Tuż za Rybnikiem przekonujemy się po raz pierwszy, że
kierunek południe potrafi wzniecić w nogach prawdziwy ogień. Na niektórych
fragmentach poruszamy się z oszałamiającą prędkością 7 km/h. W końcu docieramy
do Wodzisławia Śląskiego, wjeżdżamy oczywiście na rynek, bo tylko na to mamy
czas. I znów trafiamy na melodię wygrywaną z tamtejszej wieży. Chmury rozdziera
w końcu słońce, nieśmiało ale jednak. Rynek w Wodzisławiu podzielony jest na
dwa placyki rozdzielone uliczką.
Miasto zostało w większości zniszczone podczas II W.Ś. więc większość
zabudowy to po prostu blokowiska. Z Wodzisławia nie zostało już daleko do
Czech, ten kawałek jest w jeździe bardzo przyjemny, Gorzyce to praktycznie sam
zjazd, przynajmniej w tę jedną stronę, strach myśleć co będzie podczas powrotu.
W Chałupkach przekraczamy upragnioną granicę, jest coś w tym, że w obcym kraju
czujesz się inaczej. Już same napisy w czeskiej mowie, odmienne oznakowania i
pas wydzielony dla cyklistów tworzą ten specyficzny klimat bliskiego acz jakże dalekiego nam świata. Wkrótce witamy trzy stutysięczną Ostrawę i w mieście mamy
pewne trudności ze zlokalizowaniem rynku. Nie mamy akurat mapy, ale jak to
mówią koniec języka za przewodnika, a że język czeski to i robi się ciekawiej. Postanowiliśmy nie
iść na łatwiznę i nie używać uniwersalnego angielskiego, by nie być kolejnym
zwykłym kosmopolitycznym turystą. Po kilku próbach nawiązania kontaktu ze
strachliwymi Czechami uzyskaliśmy informacje jak dostać się na trh, czyli
rynek. A rynek ten był naprawdę duży, na samym początku mijamy trąbkarza
grającego różne, znane nam kawałki, jednym z nich jest ku naszemu zaskoczeniu
„Ona tańczy dla mnie” zespołu Weekend (oto nasze dobra eksportowe :/). Podczas
nieco dłuższego postoju niż w Rybniku i Wodzisławiu można było usłyszeć
naturalnie czeski język, krzykliwych Romów, których nie rozumiał chyba nikt i
po raz kolejny dźwięk z wieży ratuszowej.
Zamierzaliśmy zjeść czeskie knedliczki, lecz w gąszczu bud z kebabami i
mistrzów kuchni Shao Lin nie dało się ich znaleźć. W sumie tak na dobrą sprawę
w polskich miastach też coraz trudniej uświadczyć miejsca z polską kuchnią
tradycyjną. Tak czy inaczej, w tych poszukiwaniach odnajdujemy skryty przed
nami drugi, mniejszy, ale za to bardzo urokliwy ryneczek wysadzany młodymi
akacjami.
Czas powrotu zbliża się nieubłaganie, w pobliskim centrum handlowym regulujemy swoją hydraulikę i od razu ruszamy w drogę. W Czechach jeździliśmy
w kamizelkach odblaskowych, lecz bez kasków. Zarówno jedno jak i drugie jest w
tym kraju obowiązkowe, my mieliśmy szczęście, ale pamiętajcie o tym, bo
mundurowe pepiki potrafią się do tego przyczepić i nałożyć wcale nie niskie
mandaty. Tuż za granicą mijamy zmuszonego borykać się z własnymi ograniczeniami człowieka silnej woli.
Przed Rybnikiem czeka nas ponowna walka ze wzniesieniami, odczuwamy
drobne zmęczenie i musimy się zatrzymać, jednak satysfakcja dotarcia za granicę
na rowerze, szybko spożyty banan i kostka czekolady, naprawdę dodają skrzydeł.
W Rybniku zaczepiamy o Biedronkę, w której zostały już na szczęście odblokowane
drzwi. Krótka rozmowa z nieznajomym, jak się okazuje zapalonym kolarzem daje
nam informacje o przyjemnej i bezpieczniejszej, choć i dłuższej trasie z
Ostrawy. Jest nią ponoć jakaś porządna ścieżka rowerowa ciągnąca się od miasta Karvina . Jedziemy już wprost
na Gliwice, na kilka kilometrów przed miastem towarzyszy nam drobny deszcz, szczęśliwie po
kilkunastu minutach opad ustał. Gdy jasny dzień ustąpił miejsca ciemnemu
wieczorowi docieramy do domu. Mamy w planie by tej jesieni jeszcze gdzieś
wyskoczyć – tak dla kondycji. A w przyszłym roku, mam nadzieję, że oblegać
będziemy złote jabłko i żadna odsiecz wiedeńska nie będzie potrzebna. Serwus
ludzie !
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz