Zabrze - Księży Las

Przed wielką wyprawą, o której padły już wcześniej słowa, postanowiliśmy wybrać się w krótszą trasę. A wszystko po to, by rozruszać nogi i przygotować się na końską dawkę kilometrów. Wyruszamy z Zabrza i kierujemy się na północ do Ziemięcic, zatrzymujemy się na chwilę obok pól. Marcin wykonuje parę zdjęć, ja natomiast wdycham chłodne powietrze, pierwszego dnia jesieni. 

    
Bardzo ważnym celem, w którego ląd wbiliśmy już kiedyś flagę jest Kamieniec. W poprzednim roku mieliśmy w nim okazję odwiedzić jezioro i pałacyk. Pamiętliwa wyprawa i jedna z ostatnich na moim starym mustangu. Ostatnią była chyba ta do Dzierżna, gdzie na trzy kilometry przed końcem złapałem gumę i niosłem rower do miasteczka. Na miejscu nagrodzony brawami zostałem poratowany zapasową dętką jednej z uczestniczek rajdu. Pamiętajcie więc o dętkach! Bo napychanie opony trawą, to niezbyt długotrwałe rozwiązanie.

Nad jezioro tym razem nie wstępujemy, ale pałacyk stoi gdzie stał. Przy okazji nie moglibyśmy zapomnieć o sympatycznej huśtawce, która naprawdę potrafiła wciągnąć człowieka na dłużej. Zjazd w dół liczy sobie jakieś dziesięć metrów, ale na końcu na pewno wrócicie na górę. Rok temu to cudo zabrało nam godzinę z życia.  



Do głównego celu naszej podróży zostało niewiele kilometrów, po drodze mijamy pola kukurydzy. Potężne plony kuszą do tego stopnia, że zsiadamy z rowerów i zrywamy po dwie kolby na łeb. Po jakiejś chwili z pola wyjeżdża traktor, kieruje się akurat w naszą stronę. Wsiadamy na rowery i zaczynamy pedałować trochę żwawiej niż zwykle. Nie mieliśmy nawet zbytnio czasu by schować łup do plecaków. Traktor przyspiesza, zjeżdżamy z głównej drogi. Ten mija skręt i jedzie przed siebie, ale myśl o pokrzywdzonym rolniku z nogą na gazie dodała nieco śmiesznej adrenaliny. Przy owym zjeździe łapiemy oddech w towarzystwie sympatycznej, choć nieco płochliwej mućki. 



Łaciatych stworzeń widzimy zresztą coraz więcej przy terenach graniczących z Księżym Lasem, do którego docieramy widząc bardzo osobliwy znak. Trzeba przyznać, że nie kuje w oczy, a na twarzy maluje się bezwiedny uśmiech.


Zamiast podświetlonych fontann, sfinksa i kasyna wybieramy wejście na teren kolejnego obiektu szlaku architektury drewnianej.

   
    Pozostaje nam już tylko powrót do domu. Ale tą drobną, nieszczególną wyprawę urozmaicają piękne zapachy prawdziwego, rolniczego nawozu. Niestety, wkrótce swojski zapach zmienia się w nieprzytomny fetor kału, do tej pory dziwimy się że nie skończyliśmy w rowie. Smród unosi się przez dość długi kawałek, także każdą pogawędkę przerywa niekontrolowany wybuch śmiechu.
Przy zamknięciu naszej trasy odwiedzamy miasteczko nieszczególne, aczkolwiek rynek emanuje pięknym, małomiasteczkowym klimatem. 

    

Jeżdżąc ulicami miasteczka wracają wspomnienia z młodości. Tutaj kupiło się pierwszego game boya, niejedno jojo i weszło się na festynowy kombajn. Przy wyjeździe z Pyskowic jesteśmy świadkami wypadku, Fiat 126 p zwany potocznie maluchem zaliczył dachowanie, nie wygląda jednak na to by komuś coś się stało. Wracamy do domów, przygotowani i naładowani motywacją na kolejną ambitną eskapadę do Ostrawy. Jeśli zatrzymamy się w drodze do niej na stacji benzynowej, to tylko po to by odsapnąć. Trzymajcie się ciepło!

   

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz